Strony

sobota, 27 września 2014

II.III (Nie)oczekiwana zmiana planów

Pisane dzisiaj, więc nie narzekać aż tak bardzo... Na końcu czeka was małe zadanko, ale pewnie się sami domyślicie, o co chodzi. Poza tym... strasznie mi się zabrało na poliglocenie z google słownik, ale chyba przeżyjecie jakoś ;P Czekam na komentarze, jak zwykle.

- No cześć, kotku. Wszystko załatwione, możesz już się nie martwić – Maru był naprawdę zadowolony i nie krył tego.
- Jesteś pewny, że góra się uspokoi, tak? Powiedziałeś, że nic nie planujemy? - były to bardziej stwierdzenia, jak pytania.
- Ależ oczywiście, Lilka. No chyba mi ufasz, prawda? - Lily po drugiej strony słuchawki westchnęła głośno. - No nic, ja spadam na razie, cześć – Stray rozłączył się i popatrzył na Emily, uśmiechnięty od ucha do ucha.
- Rybka wzięła haczyk, obie stare są wkręcone. To co, zabawimy się trochę? - mężczyzna uśmiechnął się niedwuznacznie. Wyglądał na wiek nieco postudyjny, ubrany w luźne jeansy i za duży podkoszulek, rdzawe kędziory bujnych loków utrzymywał w ryzach czapką z szerokim daszkiem. Wręcz koszykarski wzrost nadawał mu pewnego uroku, ale szlachetną, długonogą sylwetkę skrywał pod workowatym ubraniem, tuszującym jego naturalne proporcje.
- Jeszcze nie, chcę wyexpić do końca levela. Za wbicie max level w pierwszej setce dają niezłe boosty i jakieś limitowane skille. A ja CHCĘ MIEĆ tego armora, co wygląda jak sukienka wiktoriańska – stwierdziła Emily, nawet nie zerkając znad sześcioczęściowej klawiatury do gier przestrzennych RPG. Miała może dwa lata mniej od brata krwi, taki sam kolor włosów, z tym, że prostych i związanych w sportowy kucyk do połowy pleców. Ubierała się niezbyt szczególnie, stary, zszarzały top z nadrukiem owcy, rurki trzy czwarte i trampki z nazwą jakiejś mało znanej firmy.
- Jasne, jasne. Mamy dużo czasu, w końcu jak się nie obrócić, zawsze ktoś nam tyłka pilnuje, nie? - zachichotał Maru. Zarówno on, jak i kobieta traktowali przynależność do Stray bardziej jak niewiążącą propozycję, niż poważną społeczność, której należy być wiernym. Zdecydowanie bardziej woleli kolaborować, z kim tylko się dało, bo przecież może i ktoś by ich nazwał kanaliami, ale za to żywymi kanaliami. Bohaterowie umierali w dziwnych okolicznościach, a jako trupy nic już nie mogli zrobić.
http://oi60.tinypic.com/1zfskn8.jpg
- Rose! Rose, tutaj! - Anastazja pomachała energicznie ręką, chcąc przyciągnąć uwagę chłopaka. W rzeczywistości ten od prawie pięciu minut był świadomy jej obecności i przyglądał się w skupieniu, chcąc upewnić, że nikt się za nimi nie ciągnie. Warszawskie centrum andlowe nie przysparzało zbyt wielu problemów w byciu niezauważonym szpiegiem.
- Widzę cię, przestań się już wygłupiać – Shibirose podszedł z uśmiechem na twarzy w towarzystwie podążającego dwa kroki za nim Silvy. - Jak tam przesłuchanie? - spytał żartobliwym tonem.
- Ech, nic wielkiego. Rod powiedział, że mu coś wyskoczyło w pracy i nie wie, kiedy wróci – wymruczała dziewczyna, teatralnie pokazując swoje niezadowolenie. Chłopak zaśmiał się cicho.
- A, właśnie, zapomniałbym, to jest Damon, mój stary znajomy. Przypadkowo się spotkaliśmy, ale to i dobrze – przedstawił szybko białowłosego. Lis popatrzył na niego przez ułamek sekundy ze zdziwieniem, ale nie odezwał się. Najwyraźniej jego pan wie, co robi.
http://oi60.tinypic.com/1zfskn8.jpg
Ares ziewnął przeciągle i podniósł się leniwie na łokciach.
- Czo jest, stałły? Jechcie nie ma pouuudnia... - wymamrotał przez kolejne już ziewnięcie. Nad jego tymczasowym łóżkiem stał Patollo, wyraźnie poddenerwowany.
- Wstawaj, bo nas Aoi zabije, już i tak jesteśmy spóźnieni – syknął mężczyzna, rzucając w twarz blondyna czerniawą koszulką. - Jakąś godzinę temu był Orestes i meldował ci, że zwołano zebranie nadzwyczajne naszej szóstki. Nie pamiętasz? - spytał z irytacją w głosie.
- Czo? Jakie znowu... ZEBRANIE NADZWYCZAJNE?!!!! Do cholery jasnej, to czego nie mówiłeś wcześniej?!! - Ares momentalnie wstał na równe nogi i już po minucie był gotowy, w pełnym ubraniu bojowym i z zaczesanymi schludnie włosami. Pod zwyczajowym płaszczem z futrzanym obszyciem kryła się srebrzysta zbroja o wyprofilowanej powierzchni oraz skórzane ubranie spodnie, a przy pasie przypięty był duży miecz, wręcz komicznie wyglądający na tak małym mężczyźnie. - Idziemy, nie ma czasu – zarządził, zapominając zupełnie, że to właśnie na niego jeszcze kilka sekund temu czekano.
Gdy weszli we dwójkę do sali strategicznej Aoi, dużo mniejszej od audiencyjnej, zastawionej setkami map i wręcz przytłaczającej, zwróciło się ku nim siedem par oczu, z których zimne spojrzenie kasztanu zabolało go najbardziej.
- Pani będzie łaskawa wybaczyć nasze spóźnienie – powiedział blondyn uniżonym głosem, klękając na jedno kolano przed Aoi. Kobieta tylko machnęła ręką zniecierpliwiona.
- Oby mi się to nie zdarzyło więcej, nie mam czasu na fanaberie podwładnych – prychnęła, jednocześnie każąc mu wstać.
http://oi60.tinypic.com/1zfskn8.jpg
Inari ziewnął szeroko, wyciągając się na tym samym krześle, na którym jeszcze pół dnia temu rozmawiał z Shibirose. Nienawidził formalnych spotkań, a jedyne, co go powstrzymywało przed taktowną ucieczką, był Bastet, z uśmiechem na twarzy paplający o czymś mało ważnym. Oboje znali się niemal od zawsze i razem z dawnym Hachimanem stanowili chyba najniebezpieczniejsze trio podrywaczy, jeśli nie liczyć Amora. W dawnej czwórki przyjaciół w Panteonie pozostali jedynie oni dwaj. Oczywiście, dobrze wiedzieli, gdzie znajduje się reszta ich paczki, ale z dość nieprzyjemnych względów ograniczali kontakty do minimum koniecznego.
- … ją drogą, to co tu się działo ostatnio? - spytał ciekawsko Bastet, wyszczerzając zęby w uśmiechu. Wyglądał prawie jak detektyw, dumny ze swojego odkrycia romansu żony klienta.
- Zależy, o czym mówisz – stwierdził beznamiętnie Inari, machając płynnie ogonem. Wiedział, o co chciał go zapytać przyjaciel, ale miał nadzieję, że nie będzie to aż tak szybko.
- Nie rób idioty ze mnie, ani z siebie. Oboje wiemy, że żaden z twoich lisów nie zmienił statusu, bo by tu był. Luna zajmuje się swoimi sprawami sama, a jedyne zwierzę, jakie istnieje poza tym, to posiadane przez Hachi-mym [czyt. Hacziha'mi:m; „mym” z arabskiego „przyjaciel”] – stwierdził leniwie Bastet, a jego ,wyobrażane przez ludzi, kocie uszy prawie się zmaterializowały. Bastet wywodził się z okręgu egipskiego, ale przebywał na tyle długo z pochodzącymi z Japonii Hachimanem i Inarim, że dość naturalnym biegiem wypadków zaczął łączyć oba te języki, dlatego też w poufałych rozmowach podświadomie sklejał arabskie słownictwo z japońską gramatyką, tworząc dość oryginalny styl nazewnictwa.
- Nie wspominałem nic o caeles – zauważył Inari. - Oficjalnie podałem tylko osobiste święto bóstwa, więc kto ci powiedział cokolwiek o ceremoni? Czekaj... ty chyba nie...
- Owszem, widziałem go. Ale spoko, to tylko ja – mężczyzna wzruszył ramionami. - Al-jahl ni'ma, niewiedza jest błogosławieństwem. Zwłaszcza, jeśli niewiedzieć ma stara Sar [czyt 'sa:hir; po arabsku wiedźma] – oboje się zaśmiali. Właściwie, to nie przypuszczałem, że Hachi-mym zachowa sobie królewskie przywileje, ale jednak – stwierdził luźno Bastet, gdy już się uspokoili.
- Cóż, jakoś ta... czekaj, co powiedziałeś? Królewskie przywileje?
- No tak. Wiesz, pełnia więź z Eterem, wymuszanie poddaństwa ludzi i tak dalej. Nie mów, że zapomniałeś, Hachi-mym należy w końcu do pierwszej generacji, nie? - Bastet napił się ciemnoczerwonego wina z kieliszka. Podczas gdy jego kompan zadowalał się herbatą, do jego poczucia smaku zdecydowanie bardziej przemawiał niskoprocentowy alkohol o słodkim i nieco ostrym smaku.
- Stary, jesteś genialny, wiesz? - ucieszył się Inari, podnosząc z ekscytacją z miejsca. Muszę zaraz się... Chwila, co tam się dzieje? - spytał, nieco poirytowany dochodzącymi z dołu odgłosami awantury. Podszedł do balustrady i spojrzał w dół. Sytuacja była dość zwyczajna, trzech postawnych bożków co najwyżej trzeciego rzędu próbowali namówić kobietę do niezbyt ambitnej rozrywki jej kosztem. Inari przyglądał się chwilę, po czym przypomniał sobie coś, popatrzył na Basteta, potem z powrotem na scenkę na dole, a potem jeszcze raz na siedzącego przy stoliku boga.
- Swoją drogą, to to nie jest ta dziewczyna, z którą przyszedłeś? - spytał w końcu. - Wygląda na dość wojowniczą – stwierdził z przekąsem i uśmiechnął się. Bastet podszedł do niego lekko nerwowym krokiem, przeklął pod nosem w hindi i rzucił się do schodów prowadzących na dwór. - Tak, to ona – Inari uśmiechnął się szeroko.
http://oi60.tinypic.com/1zfskn8.jpg
Shibirose już od jakiegoś czasu spoglądał kątem oka w jednym kierunku. Razem z Silvą i Anastazją siedzieli na parkowych ławkach i jedli lody. Chłopak był bardzo dobrym aktorem, dlatego szatynka nawet nie zauważyła, że jej nie słucha, przerzucając ciężar rozmowy na białowłosego, a sam obserwuje cały czas okolicę wytrawnym okiem wojownika. W pewnym momencie westchnął i spytał Silvę tak cicho, że dla ludzkich zmysłów poruszałby tylko ustami.
- Czujesz? Ilu i jak długo?
- … prawdę niemiłe z jej strony. Powinna najpierw zapytać – Silva skomentował jakąś opowieść, po czym dodał. - Wiesz, jak mówi łacińskie przysłowie, ludit, unus fere hora eques, nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe – Shibirose uśmiechnął się pod nosem, stwierdzając, że musi wynagrodzić w najbliższym czasie Silvie pomysłowość. Lis nie użył przysłowia, ale poinformował go w nieznanym dziewczynie języku, że od około godziny śledzi ich jeden człowiek (dosłownie: „Tak, jeden, około godziny rycerz”). Chłopak skrzywił się nieznacznie.
- Porozmawiajcie chwilę sami, chyba ktoś do mnie dzwoni – powiedział na głos Shibirose, wyciągając rzekomo dzwoniący telefon z kieszeni. Przyłożył go do ucha, ale gdy tylko zniknął za drzewem, schował z powrotem komórkę.
- Czego chcesz, śmiertelny? - spytał oschle.
- Doprawdy zadziwia mnie twoja spostrzegawczość. A może i nie, bogu – ostatnie słowo zostało wręcz wysyczane przez nieznajomego, który wyłonił się właśnie zza drzewa. Był ubrany w długi, czarny płaszcz, przepasany szeroką wstęgą. Był młody, miał noże dwadzieścia lat, srebrne, prawie białe tęczówki, a jego spojrzenie zmroziłoby nawet wrzącą wodę oraz czarne jak skrzydło kruka włosy sięgające nieco poniżej ramion. Jedną rękę trzymał opartą na rękojeści długiego miecza, na razie schowanego w pochwie. - To doprawdy wzruszające, że jeszcze nie zabiłeś albo zgwałciłeś ten dziewczyny.
- Nie ośmieliłbym się w obliczu tak potężnego wojownika – zachichotał w odpowiedzi Shibirose i szepnął jedno słowo, „Agahime”.
- Nie kpij! - warknął brunet i wyciągnął miecz z pochwy. Jelec lśnił przyjemnym, srebrzystym światłem. - Co... coś ty zrobił? - spytał nerwowo, spoglądając bardziej na swój miecz, niż na wroga, jak powinien.
- Och, mogę znacznie więcej. Prawda, Agahime? - tym razem wymówił imię już na głos, z lekkim uśmieszkiem wyższości na twarzy. Wyciągnął przed siebie rękę i wykonał skomplikowany gest dłonią. Miecz zatańczył z gracją i już po chwili znalazł się przy szyi trzymającego go mężczyzny. - Księżniczka zawsze miała pewien talent, nie mogę zaprzeczyć – uśmiechnął się lekko. - Jak mniemam, jesteś potomkiem Blanki – było to bardziej stwierdzenie, jak zapytanie.
- T-tak... a ty jesteś... - mężczyźnie wyraźnie zrzedła mina i nie był ani trochę skory do walki, dlatego też Shibirose puścił więzy Agahime, pozwalając, by miecz znów był kierowany przez bruneta.
- Nie wiem, pod którym imieniem ci mnie przedstawiono, ale podejrzewam, że Shiro Tora – Shibirose ziewnął teatralnie, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Oczy nieznajomego rozszerzyły się do granic możliwości. Chwilę potem klęczał na jedno kolano przed Stray, z rękami opartymi o wyciągnięty miecz.
- Mój panie, racz wybaczyć moją bezczelność. Blanka XLVIII Shiren Arghen melduje swoje posłuszeństwo – wyszeptał ledwo dosłyszalnym głosem, gdyż na więcej go nie było stać. Jego pozycja była pełna dumy, ale i wręcz niewolniczego poddaństwa.
- Wstawaj, nie potrzebuję żołnierza niezdolnego do obrony w każdej sekundzie – stwierdził sucho Shibirose. - Ilu was tu jeszcze jest?
- Ja, Marco, Espenza, Lokki i Conrad, a pod każdym z nas około stu zaufanych ludzi. Jakiś miesiąc temu Pytia mówiła, że mamy się tu pojawić jak najszybciej i rozpocząć łowy na pojawiających się bogów, żeby przygotować okolicę na wielkie wydarzenie. Nawet w najśmielszych marzeniach nie myśleliśmy, że może chodzić o twój powrót, panie – zrelacjonował podnieconym głosem mężczyzna. Jego ton był przyjemnie niski nawet na podwyższonych dźwiękach, melodyjny i z mocno wyczuwalnym akcentem jakiegoś obcego języka, melodycznie przypominającego arabski, ale nie będącego nim.
- Świetnie... Dasz mi chwilę? - spytał, po czym wyciągnął telefon, nie czekając na odpowiedź. Wcisnął jedynkę na szybkim wybieraniu i już po chwili był połączony.
- Amante? Ore no tokoro ni kite. Ima wa, kore ga jiouten da – powiedział krótko po japońsku, po czym rozłączył się, nie dając rozmówcy czasu na odpowiedź.


Następny rozdział: Sztab główny już 4.10.2014r

1 komentarz:

  1. Hej. Prosiłaś o powiadomienie o kolejnym rozdziale, Proszę. Już jest od kilku dni, a niebawem wstawię jeszcze jeden. Może już dziś : ) http://fantastyy.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń